niedziela, 7 kwietnia 2019

Po-warszawskie stosiki.

Na lotniskach celnicy głównie martwią się o to, czy ktoś nie przemyca fajek, wódki, mięsa, pierza. Trzepią bagaże w poszukiwaniu kontrabandy. Raz kiedyś otworzyli moje walizy. Spodziewali się chyba poważnego przemytu, bo mi gały na wierzch wychodziły, kiedy je dźwigałam. Poproszono mnie na bok, kazano otworzyć oba kloce i zonk - majtki i książki :-)

Jak zwykle trochę tu zakupów, trochę darów. Strout nic nie znam, bardzo mi się spodobała w programie W poszukiwaniu Ferrante, postanowiłam spróbować, przyjaciółka podarowała. Wiersze Ginczanki, nie znam, już dawno słyszałam, cieszę się, że wydali. Wspomnienia amerykańskiej żony księcia Sapiehy, która przyjechała na wschodnie rubieże mieszkać w majątkach męża, jak dla mnie - must read. Komu bije Big Ben - przewspaniałe reportaże z UK - dowcipne i dające inne spojrzenie niż to powszechne, na Wyspy. Polecam, mam już pół za sobą. Dziennik Tadeusza Sobolewskiego przejrzałam w księgarni i wsiąkłam, nie da się oderwać, więc postanowiłam nie odrywać się wcale :-) Rozmowy o Warszawie podarowane przez przyjaciółkę, miła lektura o najdroższym mi miejscu. No i opowieść przybranego syna Iwaszkiewicza o Stawisku - cóż to za lektura! Czekałam na to bardzo.

No photo description available.

Trzy tomy Opowiadań Iwaszkiewicza - polowałam na to czytelnikowskie wydanie z lat sześćdziesiątych i mam z Allegro. Czwarty tom Dzienników Jandy - jestem zakochana w tych zapiskach, jakże mogłabym ich nie kupić. Jane Austen w domu, tu mam nadzieję znaleźć zapisku o domu jej siostrzenic w Donegalu, tu mieszkały wszystkie trzy, a że ona je wychowywała, więc może je tu odwiedziła? Ich grób jest niedaleko, pisałam o tym na moim blogu. Prawie wszystko, co napisał Bursa, bardzo chciałam mieć, samo wpadło w ręce.

No photo description available.


sobota, 6 kwietnia 2019

Sny Wojenne - Marek Harny.

Rozmowa o czytaniu. 
Ja: Nie czytam już fikcji, brak mi uprawiania guilty pleasure, ale czuję pęd czasu, potrzebę obcowania z mistrzami, klasyką, poznawania ich bardziej... i takie tam bzdety w ten deseń.
Ania: Czasem jednak odpocząć trzeba, po prostu wejść w historię bez poczucia obowiązku żadnej maści. Dlaczego odmawiasz głowie relaksu przy lekturze? Masz, spróbuj tego, dobre.
Ja w duchu - nikt mnie nie słucha, nikt mnie nie rozumie. Ale biorę, bo okładka mnie jakoś przyszpiliła. No i oprzeć się nowościom nie umiem, czasem kupuję, a potem i tak czytam Iwaszkiewicza i innych dawnych 😃 taka bieda.
Wstałam pierwsza. Słoneczny ranek. Kawa. Trąciłam nosem tylko pierwszą stronę i wpadłam po uszy. Nie wiem, czy to czas akcji mnie uwiódł - 1939 i 1966, czy miejsce mało mi znane - Nowy Sącz, ale też i Kraków, czy narracja, czy sama historia, dość że siedzę od rana w plamach słońca i czytam.
Musze przyznać, że Anna miała rację - trzeba lekturę traktować też jak odpoczynek.
Tyle, że ta odpoczynkowa musi trzymać poziom, ta powieść spełnia ten warunek. Dziękuję Aniu, rozluźniłaś mi zwoje w mózgu tym prezentem, bo to narzucanie sobie powinności poszukiwania straconego czasu chyba mi już trochę ciążyło 💜💙💚💛 cóż za relaks, jak za dawnych czasów, kiedy ważna była głównie dobra historia. Tak po prostu. 


Chyba nie oczekujecie, że Wam opowiem treść, to nie szkoła. Każdy może stwierdzić z opisu, czy mu pasuje, ja tylko tyle chciałam rzec, że warto. 

Image may contain: one or more people and people sitting

poniedziałek, 4 czerwca 2018



Jedyna historia - Julian Barnes


Dawno się tak nie zaangażowałam emocjonalnie w czytanie powieści. Na koniec zrozumiałam, dlaczego ostatnio wolę non-fiction.
Powstrzymajcie się od błędnej indukcji, od razu wyjaśniam – nie identyfikuję się z bohaterką, chociaż jesteśmy w tym samym wieku, a to z tego prostego względu, że nigdy nie rajcowali mnie młodzi mężczyźni. Nawet, kiedy byłam nastolatką, młodość otaczających mnie chłopaków miałam w pogardzie, teraz tym bardziej mnie nie rajcuje, a jeśli nawet (są dwa takie przypadki, kiedy mi nie przeszkadza), to dlatego, że osobnicy są dojrzalsi niż metryka wskazuje. Oczywiście, rzuca się w oczy wniosek, że w tym wieku trudno mi już znaleźć starszych, którzy by byli nadal interesujący, bez starczego spierdołowacenia, włosów z nosa i nieznośnego monologowania z przeświadczeniem o własnej wyjątkowości, ale to już temat na inne dywagacje. Rzecz w tym, że zupełnie nie interesuje mnie bycie przedmiotem-poligonem dla nieopierzeńca, jeśli wchodzę w relacje (jakiekolwiek by one nie były, przyjacielskie też) - wjeżdżam na poligon, który jest miejscem dla dwóch podmiotów, gdzie oboje mamy szansę na większe i mniejsze starcia – emocjonalne, intelektualne, seksualne relatywnie do relacji, gdzie jest miejsce na zwycięstwa i błędy, na naukę taktyki, na wyciąganie wniosków, na rozwój. Szczerze mówiąc, nie rozumiałam motywów tej kobiety, tym bardziej była dla mnie interesująca ta jedyna historia.
Nie byłam Susan, nie byłam z oczywistych względów dziewiętnastolatkiem, więc kim, skoro mam zwyczaj wchodzenia w role podczas czytania powieści? Otóż niemym narratorem, który dopiero na koniec odzyskuje głos. Zrozumiem, jeśli nie rozumiecie J
Byłam świadkiem nieprawdopodobnej i niewytłumaczalnej indolencji dziewiętnastoletniego chłopaka, którego pierwotne motywy były dla mnie jasne, ciekawa byłam tylko, jak z tego potem wybrnie, czyli jaką drogę ucieczki zastosuje i jaką naukę życiową wyciągnie.
Indolencji, bo okazał się leniwym umysłowo mężczyzną, któremu aż 12 lat zajęło dochodzenie do wniosku, że musi wreszcie załączyć instynkt samozachowawczy. Nie sądziłam, że sub-bohaterem tej opowieści będzie alkoholizm. Tu mnie kopnęli w splot słoneczny, bo mnie dotknęło pijactwo innych w dzieciństwie i do tej pory mam z tym problem.
Skończyło się na tym, że z ostatnią stroną straciłam ostatecznie szacunek dla faceta, który wraca do historii tylko po to, żeby pokazać nam, że zmarnował swoje życie, bo nie wyciągnął należytej nauki z tego, co mu się zdarzyło. I nie, nie dlatego, że pozostał samotny z wyboru, rozumiem bardzo dobrze ludzi, którzy wybierają życie w pojedynkę, chociaż uważam, że to jest jednak jakiś tam objaw „tchórzostwa” (w cudzysłowie, bo to bardziej skomplikowane). Po prostu uważam, że w tym wypadku, jak nie wiadomo, co na starość począć z rozczarowaniem w stosunku do samego siebie, trzeba przeobrazić to w przeintelektualizowany zapis wypadków i zrobić na tym kasę. Zazdroszczę.

sobota, 28 kwietnia 2018

Andrzej Łapicki - Zemsty nie było. Przypadek? Nie sądzę.

Bóg widział, dodani na Instagramie też, o Facebooku nie wspomnę. Wszyscy wiedzieli, że czekam na tę książkę, bo przeczytałam Łapa w Łapę, rozmowy z żoną Kamilą, i doszłam do wniosku, że wprawdzie ona mnie tam wkurza swoją naiwnością i niewiedzą, która już nie przystoi kobiecie w tym wieku i o takim statusie, do jakiego ona samie siebie zaklasyfikowała, że jej "kokieteria" jest obrzydliwa, ale Andrzej Łapicki jawił mi się tam jako fajny, inteligentny facet, który po prostu nie miał jak tego pokazać w rozmowie z żoną (doceńcie jak pięknie się powstrzymałam od dalszego pastwienia się nad rzeczoną).

Podczas marcowej wizyty kupiłam, cieszyłam się jak koń na owies, dziękowałam Wszechświatu, że data wydania zbiegła się z przylotem, targałam przez całą Europę, zaraz jak tylko odespałam podróż wzięłam się za... i zonk.

Pokrótce powiem o Dziennikach Andrzeja Łapickiego tak - przypomina mi to karę zadaną przez panią w szkole, tylko zamiast napisz sto razy, jest - przeczytaj pierdylion razy - Łapicki wielkim aktorem był i chodził do kościoła. Tym gorzej, że to napisane przez samego wielkiego aktora. I może on nawet był wyjątkowy, ale jak się tak to czyta i czyta, to już przestaje się to widzieć. Zresztą, tu przecież nie chodzi o to, a o człowieka. Miałam nadzieję poznać go od strony prywatnej, ale i to jest jakieś sztuczne, na pokaz, bez przemyśleń, jakby był sam w bańce mydlanej, a naokoło zawistni albo zbyt krytyczni koledzy i widzowie, polityka (ale tak wiecie, gładko, filmowo), przyjaciele, ale bez anegdot- porzućcie nadzieje.
Albo to zbyt ocenzurowane, albo on był najzwyczajniej nudnym facetem, nieszczerym nawet wobec siebie, do tego z nieznośnym przerostem ego.
Przecież nie jestem w stanie ocenić tego obiektywnie, bo po tym zapiskach widać tylko mizerię. Nie chce mi się więccej o tym pisać, wystarczająco czasu zmarnowałam na lekturę.  Nawet zdjęcia nie uratowały tego wydawnictwa, nie były jakieś szczególnie ciekawe, żeby się tym pocieszyć.
I nie chodzi mi tu wcale o brak skandalu, nie mieszkam w kraju, nie czytam Pudelka, nie żebym taka porządna była, ale zapominam zajrzeć, nie mam czasu nazwyczajniej, więc jestem od plotek zakulisowych i towarzyskich odcięta. Nie czekałam na to, co oni tam anonsują, ale spójrzmy prawdzie w oczy, tu nawet nie ma tej zachęty - on tam nikomu nie przypieprza, on się dziwnie, bez jaj skarży, jakoś tak międli pod nosem uwagi, ale nie ma tam mięsa, takiego męskiego podejścia do sprawy. W zapowiedziach jest o tym, jak to on przywalił Olbrychskiemu. I po co było to obiecywać? Fajerwerki zamokły i zamiast dwudziestominutowego szoł, był niewypał. Rzekłabym nawet spektakularny. Pełna impotencja.
Mam żal do Agory, że mnie tak oszukali - obiecywali co innego, a to było zwykłe kłamstwo marketingowe. Nie spodziewałam się tego akurat po tym wydawnictwie. Nie wydawajcie tych 50 zł z kawałkiem, lepiej dołóżcie drugie tyle i kupcie sobie albo kobiecie Waszego życia czerwoną pomadkę Chanel, będzie z tego chociaż jakaś radość. I pożytek :-)


wtorek, 27 czerwca 2017

Dzienniki T.1 - Krystyna Janda

Cały dzień w biegu. Wróciłam do domu podekscytowana perspektywą pisania. Nażłopałam się energizera i takie efekty. Na stole czekała na mnie misa czereśni. I jakoś tak, nie wiem, dlaczego akurat one to spowodowały, zatęskniłam za babskim spotkaniem, takim z mądrymi rozmowami o życiu, o polityce, o naszych sprawach, o facetach, może też trochę śmiechu z głupotek, a do tego wino i sushi. Taka mnie żałość wzięła, że nie mam jak, nie mam z kim, że aż twarz w dłonie schowałam, nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja potrafię żałować  Potrzeba mi było czymś tę żałość ugasić, postanowiłam poczytać chwilę Dziennik Krystyny Jandy, który zawsze na stole leży, gotowy do rozmowy. Tak właśnie - rozmowy. Przydał się teraz jak nigdy. Siedzę, pojadam czereśnie i słucham zwierzeń, opowieści, anegdot, zachwytów nad lekturą tego i owego, Czasem autorka zadaje pytanie, no to ja odpowiadam oczywiście. Uśmiecham się, kiedy pisze o tym, że jest zbyt emocjonalna, że coś zgubiła (rozumiem, jak nikt, kiedy przychodzi do kluczy), utyskuje nad swoją nad-ekspresywnością (a mogłaby być inna ta 'nasza' Janda?), rozczula mnie jej uwaga dla rodziny, miłość do męża. Czasem się spieram, bywa, że odsuwam od siebie książkę zniecierpliwiona z myślą - no teraz Kryśka to przegięła. Ale rzadko, częściej czuję się, jakbym spędzała wieczór czy lunch z zagonioną i bardzo zajętą koleżanką. Dlatego nie czytam tego ciągiem, a leży na podorędziu i czeka na moment, że i ja mam czas i ochotę na rozmowę z mądrą kobietą.
Nie ma takiego drugiego Dziennika na rynku wydawniczym, tyle tu szczerości, a nie ma wyprzedawania siebie do cna, tyle życia, a zaraz obok refleksja głęboka, nie na pokaz. Bywa, że ta rozmowa ma takie natężenie, jak wtedy, kiedy ludzie siedzą latem po zmroku w ogrodzie, nie widzą siebie, jedynie słyszą. Wtedy rozmowy są najszczersze, najgłębsze. Bardzo się cieszę, że chociaż Krystynę mam dziś obok.
{jakie to fajne, że ta książka rozkłada się na stole i nie zamyka, a strony nie przewracają same, nie zniosłabym walki wręcz z grubą książką w trakcie czytania}




niedziela, 4 czerwca 2017

Iwan Wyrypajew - Słoneczna linia. Teatr Polonia.

Iwan Wyrypajew i jego "Słoneczna linia" w Teatrze Polonia - byliście tu nieraz świadkami mojego darcia szat, że grają, a mnie tam nie ma. Los się do mnie uśmiechnął w trakcie majowego pobytu, grali, bilety byli, kupiłach, doczekać się nie mogłam. Po spektaklu opowiadałam o moich wrażeniach wszystkim, którzy się nawinęli pod rękę, w takim byłam szoku. Miałam napisać i tu, ale zapomniałam, aż mnie mój towarzysz teatralny oskarżył, że nie mam odwagi i rzucił rękawicę. Podejmuję. Odwagę mam. 
Otóż do tej pory nie wiem, czego byłam świadkiem. Zaskoczyło mnie, że przed samym spektaklem zaraz po prośbie o wyłączenie komórek podano tytuł i informację, że to komedia. Od kiedy trzeba ludziom o tym mówić - pomyślałam - to albo wynika z repertuaru, albo z odbioru, jeśli chodzi o teksty 'międzygatunkowe'. Nic to, widocznie taki teraz zwyczaj, widocznie za mało bywam w polskich teatrach (mam głupi zwyczaj zwalania na siebie). 
Małżeństwo z siedmioletnim stażem, wnioskuję, że pierwszy taki kryzys, bo jak wybuch Etny - kłótnia, żale, godzenie się i znowu wybuch wzajemnych oskarżeń, momentami przemoc fizyczna, straszne słowa padają, ranią się na oślep, taka to frustracja, ale im zależy, więc ciągną tę rozmowę przez całą noc, momentami wydaje się, że już wraca czułość, pożądanie, że koniec, ale zaraz potem znowu okropne, wzajemne kalumnie, ale też i słuszne oskarżenia, widz wie, że to wszystko wynika z braku komunikacji, jak większość problemów małżeńskich, ale oni to wszystko muszą jeszcze w sobie przepracować, dowiedzieć się więcej o sobie i wybaczyć, wrócić do punktu zero, do miłości, do tego, co ich połączyło. Tekst świetny, proszę zwróćcie uwagę, że tego się nie czepiam. 
Ale tego, co działo się na scenie już tak. Nie rozumiem zabiegu reżyserskiego, żeby iść w aż tak sztuczny, z emfazą przedwojennego kina, styl. To musi być specjalnie, tylko nie wiem, po co. Na początku, kiedy Karolina Gruszka rzekła na wysokich rejestrach - Weeeerner...- myślałam, że to jakieś jaja, zaraz będzie inaczej. Ale nie było. Borys Szyc jakby mniej, ale też było to odczuwalne. Oboje są świetnymi aktorami (tak, tak, Szyc też, już w Wojnie polsko-ruskiej to wiedziałam), więc jasne było, że to nie prowincjonalne przedstawienie, chociaż wyglądało na to, jakby doktorowa dostała rolę po znajomości, a nauczycielowi z miejscowej podstawówki nikt nie potrafił odmówić. No dobra, myślę, prowokacja, w trakcie wyjdzie, nie ma bata. Czekałabym spokojnie do końca (na próżno, ale tego wiedzieć nie mogłam), gdyby nie to, co działo się na widowni. Na scenie - Werner ciągnie Barbrę za włosy po podłodze, mówi, że ją z domu wypierdoli, ona płacze, błaga, a sala wyje ze śmiechu. Na scenie osoby dramatu raz atakują, raz przyjmują ataki, to wszystko jest dotkliwe, ma znamiona przemocy fizycznej i psychicznej, niebezpiecznie ta kłótnia się do tego zbliża, a ludzie przy każdym tekście (fakt, niektóre efektowne, dużo przeklinania, to największy entuzjazm budzi) śmieją się tak, że im dziąsła widać, klepią się przy tym po udach i po bokach, takie to wszystko! śmieszne jest. Przecież im powiedzieli, że to komedia, więc śmiać się należy. 
Ona stoi tyłem do niego i łka popijając wodę, tak łka, że żałość bierze, bo widać, że ma już dosyć, że się zapędzili, że to już nie jest takie sobie gadanie, że za bardzo się ranią, a widownie wyje ze śmiechu, im to jest bardziej żałosne i przykre, tym ludzie lepiej się bawią. A już najbardziej wtedy, kiedy Barbra i Werner biją się na całego, ludzie po prostu płakali ze śmiechu. 
Mówią, że Wyrypajew siedzi na widowni na każdym spektaklu, przecież nie po to, żeby swojej żony pilnować, myślę, że to w celu obserwowania ludzi, jakichś badań w terenie, że ten spektakl to może jakaś próba, forpoczta kolejnej sztuki, która opisze kondycję polskiego społeczeństwa w obliczu obserwacji czyjegoś nieszczęścia. Bo o co tu chodzi? Kobiety powinny czuć empatię, siłę rażenia, a one chyba były zadowolone, że to nie one, ze to nie ich życie. Albo że inna ma tak samo. A panowie? Muszę przyznać, ze zdziwieniem, że wypatrzyłam kilku, którzy przestali się śmiać i zaczęli czuć się niezręcznie, więc wykazali się większą inteligencją emocjonalną od kobiet, a zawsze myślałam, że mają jej mniej, wielka lekcja dla mnie. Reszta ubawiona, bo przecież każdy z nich miał lub ma do czynienia z taką Barbrą. A jeden to nawet klaskał w co drastyczniejszych momentach. Siedziałam bokiem do sceny, już by mi nic grą nie pokazali, a tekst uszami wystarczy przyjmować, natomiast zafascynowana i zgorszona jednocześnie, patrzyłam na widzów. Może Wyrypajew siedzi na każdym spektaklu, bo ma nadzieję, że ktoś wstanie w połowie i zakrzyknie - ludzie, kurwa, z czego wy się śmiejecie, na miłość boską, ogarnijcie się!!! 
A jeśli nie, to król jest nagi. Bardzo mi przykro. 
I mam gdzieś, co piszą znani krytycy, tu coś nie gra i dziwię się, że nikt tego głośno nie mówi.

niedziela, 17 lipca 2016

Kalicińscy od kuchni czyli rodzeństwo przy garach

Ludzie, ja jestem za stara na kupowanie książek kucharskich - taka była moja reakcja, kiedy zobaczyłam tę pozycję na Warszawskich Targach Książki. I chociaż Panią Małgosię uwielbiam, wpadłam na stoisko pogadać, to jednak nie kupiłam, głównie z powodu ciężaru rzeczywistego, bo jednak muszę jeszcze z tymi knigami przez kontynent przefrunąć.
No, ale to przeznaczenie, znak jakiś chyba, bo wylosowałam w blogowej zabawie, czy co to było, nawet nie wiem, poszłam głównie spotkać znajomych blogerów. Paczę, słyszę, Kalicińscy od kuchni, kto bierze, i zanim się w ogóle zorientowałam, co ja wyprawiam, rękę podniosłam.
Po czym, zaraz po powrocie z Polski, przeszłam na oczyszczającą dietę wegańską i do tego bezglutenową - don't even ask. Kiedyś to opiszę.
Książka Pani Małgorzaty i jej brata musiała poczekać.
Niedawno wzięłam ją ze sobą do łóżka poczytać, co też tam jest ciekawego. W moim wieku ma się kilka ukochanych dań, kilka takich, co muszą być, kiedy dzieci przyjeżdżają do domu i jakieś tam nowości z internetu albo od znajomych, a najbardziej to po prostu już mi się nie chce wydziwiać i gotować, bo gary przestały mnie najzwyczajniej interesować. Szkoda, że jedzenie jakby nadal bardzo jest w kręgu ścisłego targetu, cieszyłabym się, gdyby też nie.
Poczytałam i oszalałam. Najbardziej podoba mi się gawędzenie w tej książce. To trochę tak, jakby człowiek zawitał do znajomych i z nimi razem gotował, a raczej pomagał w przygotowywaniu tego, co oni tam zaplanowali, żeby nas ugościć. Można wtedy popijać wino albo piwo, wyjadać pokrojone do zapiekanki czy zupy warzywa, oberwać ścierką przez łeb i śmiać się ze wspomnień o soku Dodoni.
Nie bardzo mogę się objadać tym, co oni tam proponują, bo niestety tyję nawet wtedy, kiedy zazdroszczę innym, że jedzą tort. Za nich. A może właśnie dlatego tyję, że zazdroszczę? Nawet nie będę w to dalej brnąć, bo od razu mi się chce tego tortu, o którym myślę i za godzinę będę miała kilogram więcej w pasie. A przyjemności zero, haha. To może już lepiej zjeść? I tak doszłam do wniosku, że może i nie nadają się dla mnie te propozycje na codzienne posiłki, ale od czasu do czasu, po jakimś dłuższym okresie treningów i oszczędzania się kalorycznego, taki szok dla systemu w postaci Chorwackiego ciasta filo z ziemniakami albo Banicy, którą Małgorzata Kalicińska podała za Ałbeną Grabowską, którą znam i uwielbiam (autorkę, nie Banicę), jest wskazany. Podobno. Będę się tego w każdym razie trzymać i proszę mnie nie wyprowadzać z błędu.
Od razu mi się lżej na duszy zrobiło.
Mam teraz taką zabawę albo nawet swego rodzaju nagrodę, że jak się ućwiczę, już po wszelkich ablucjach prysznicowo-suszarkowych, otwieram tę książkę i planuję, co to ja sobie w weekend z niej upichcę. A jest z czego wybierać, bo poza wspomnianymi wyżej potrawami bałkańskimi, są jeszcze i swojskie naleśniki gryczane zapiekane z jajkiem w okienku, albo słodkie placki, albo krem z wędzonego pstrąga, a już rozdział o tempurze mnie po prostu rozłożył na łopatki, bo ta 'dziedzina' czyli ciastowe otoczki z tempury, w kuchni japońskiej zawsze mnie zachwyca (a nie mogę, nie powinnam, a do diabła z tym).
I tak to właśnie wygląda. Żadnej litości dla odchudzających w tej książce, ale czyż nie jest tak, że jak się jedzie do przyjaciół z wizytą, to wszelkie diety ma się w głębokim zapomnieniu, bo najważniejsze jest wspólne biesiadowanie zakrapiane uważnymi, życzliwymi rozmowami.
A Pani Małgorzata i Pan Mirosław wyglądają na takich, z którymi wieczór właśnie tak się spędza.
Polecam tę książkę, zawiera mnóstwo wspaniałych przepisów, jest pięknie wydana i ciekawa w warstwie tekstowej, a to nie jest wcale takie częste. I ma w sobie fantazję ludzi z wyobraźnią, ale nie przekombinowaną. Przejrzyjcie ją, na pewno Was zainteresuje.

Kalicińscy od kuchni czyli rodzeństwo przy garach

Ludzie, ja jestem za stara na kupowanie książek kucharskich - taka była moja reakcja, kiedy zobaczyłam tę pozycję na Warszawskich Targach Książki. I chociaż Panią Małgosię uwielbiam, wpadłam na stoisko pogadać, to jednak nie kupiłam, głównie z powodu ciężaru rzeczywistego, bo jednak muszę jeszcze z tymi knigami przez kontynent przefrunąć.
No, ale to przeznaczenie, znak jakiś chyba, bo wylosowałam w blogowej zabawie, czy co to było, nawet nie wiem, poszłam głównie spotkać znajomych blogerów. Paczę, słyszę, Kalicińscy od kuchni, kto bierze, i zanim się w ogóle zorientowałam, co ja wyprawiam, rękę podniosłam.
Po czym, zaraz po powrocie z Polski, przeszłam na oczyszczającą dietę wegańską i do tego bezglutenową - don't even ask. Kiedyś to opiszę.
Książka Pani Małgorzaty i jej brata musiała poczekać.
Niedawno wzięłam ją ze sobą do łóżka poczytać, co też tam jest ciekawego. W moim wieku ma się kilka ukochanych dań, kilka takich, co muszą być, kiedy dzieci przyjeżdżają do domu i jakieś tam nowości z internetu albo od znajomych, a najbardziej to po prostu już mi się nie chce wydziwiać i gotować, bo gary przestały mnie najzwyczajniej interesować. Szkoda, że jedzenie jakby nadal bardzo jest w kręgu ścisłego targetu, cieszyłabym się, gdyby też nie.
Poczytałam i oszalałam. Najbardziej podoba mi się gawędzenie w tej książce. To trochę tak, jakby człowiek zawitał do znajomych i z nimi razem gotował, a raczej pomagał w przygotowywaniu tego, co oni tam zaplanowali, żeby nas ugościć. Można wtedy popijać wino albo piwo, wyjadać pokrojone do zapiekanki czy zupy warzywa, oberwać ścierką przez łeb i śmiać się ze wspomnień o soku Dodoni.
Nie bardzo mogę się objadać tym, co oni tam proponują, bo niestety tyję nawet wtedy, kiedy zazdroszczę innym, że jedzą tort. Za nich. A może właśnie dlatego tyję, że zazdroszczę? Nawet nie będę w to dalej brnąć, bo od razu mi się chce tego tortu, o którym myślę i za godzinę będę miała kilogram więcej w pasie. A przyjemności zero, haha. To może już lepiej zjeść? I tak doszłam do wniosku, że może i nie nadają się dla mnie te propozycje na codzienne posiłki, ale od czasu do czasu, po jakimś dłuższym okresie treningów i oszczędzania się kalorycznego, taki szok dla systemu w postaci Chorwackiego ciasta filo z ziemniakami albo Banicy, którą Małgorzata Kalicińska podała za Ałbeną Grabowską, którą znam i uwielbiam (autorkę, nie Banicę), jest wskazany. Podobno. Będę się tego w każdym razie trzymać i proszę mnie nie wyprowadzać z błędu.
Od razu mi się lżej na duszy zrobiło.
Mam teraz taką zabawę albo nawet swego rodzaju nagrodę, że jak się ućwiczę, już po wszelkich ablucjach prysznicowo-suszarkowych, otwieram tę książkę i planuję, co to ja sobie w weekend z niej upichcę. A jest z czego wybierać, bo poza wspomnianymi wyżej potrawami bałkańskimi, są jeszcze i swojskie naleśniki gryczane zapiekane z jajkiem w okienku, albo słodkie placki, albo krem z wędzonego pstrąga, a już rozdział o tempurze mnie po prostu rozłożył na łopatki, bo ta 'dziedzina' czyli ciastowe otoczki z tempury, w kuchni japońskiej zawsze mnie zachwyca (a nie mogę, nie powinnam, a do diabła z tym).
I tak to właśnie wygląda. Żadnej litości dla odchudzających w tej książce, ale czyż nie jest tak, że jak się jedzie do przyjaciół z wizytą, to wszelkie diety ma się w głębokim zapomnieniu, bo najważniejsze jest wspólne biesiadowanie zakrapiane uważnymi, życzliwymi rozmowami.
A Pani Małgorzata i Pan Mirosław wyglądają na takich, z którymi wieczór właśnie tak się spędza.
Polecam tę książkę, zawiera mnóstwo wspaniałych przepisów, jest pięknie wydana i ciekawa w warstwie tekstowej, a to nie jest wcale takie częste. I ma w sobie fantazję ludzi z wyobraźnią, ale nie przekombinowaną. Przejrzyjcie ją, na pewno Was zainteresuje.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Żeby nie było śladów - Cezary Łazarewicz.

Niepotrzebnie ociągałam się z notką o tej książce, bo jednak dużo lepiej pisze mi się w emocjach. Chciałam ochłonąć, teraz wyjdzie na to, że w ogóle na mnie nie zrobiła wrażenia. A tak nie jest, naprawdę zmiotła mnie z nóg, z wielu względów.



Patrzyłam na ten materiał oczami wielu osób, nie na raz, przełączałam się od jednej do drugiej według rytmu opowieści, a zawleczką była treść i to, jak na mnie oddziaływała - raz widziałam siebie z tamtego czasu, potem Przemyka, w rozdziałach zajmujących się Basią Sadowską, byłam matką, a momentami dziewczyną Grześka. 

Pamiętam tę sprawę, dużo się o tym mówiło, rodzice i ich znajomi dyskutowali o możliwych scenariuszach, co tam się stało? Że zawiniła milicja to było jasne, ale jak, dlaczego? W tamtych czasach ludzie spotykali się w domach, sałatki, jakieś pasztety (łatwiej było kupić od chłopa mięso, kurę, zmielić i upiec, niż kupić wędlinę), no i oczywiście wódeczka. Im więcej, tym więcej złości na to wszystko. 
Byłam niewiele młodsza od Przemyka, zaczynałam liceum, kiedy on robił maturę. Wprawdzie bardziej zajmowała nas sprawa zmiany szkoły i pierwsze fascynacje nowymi kolegami z klasy, ale jednak coś tam do naszych 'niebiesko-migdałowych' głów docierało. Baliśmy się, że wszyscy tak skończymy. 

Cezary Łazarewicz pisze nie tylko o procesie i dochodzeniu, ale też i o dzieciństwie Przemyka, jego mamie, babci, ojcu, sytuacji w rodzinie. Wtedy działo się we mnie najwięcej, bo przecież wiemy, co się stało, a kiedy tak się cofamy, to jakby szukać winnych zbrodni, i mowa tu nie tylko o milicjantach. Dlaczego to się stało, czy musiało? Jaki zestaw przypadków, zdarzeń, jakie uwarunkowania doprowadziły do tej tragedii?  Czy można było jej zapobiec? Może inaczej go wychowywać, może bardziej uczulić, może więcej pilnować? Matka Przemyka uznawała, że nie można człowieka wychowywać, że najważniejsza jest wolność jednostki, nawet tak młodej, jej prawo do doświadczania, popełniania błędów. Bardzo się oburzyłam na takie postawienie sprawy, bo jako matka jestem przekonana, że dzieci ponad wszystko potrzebują jasnych reguł, ustanowienia granic postępowania. Czasem trzeba pozwolić na to, żeby dziecko się sparzyło, ale w sposób kontrolowany, ostrzegawczo, a nie żeby od razu skóra z mięśniami zeszła. 
Miałam wrażenie, że ona tak postanowiła, bo nie umiała inaczej, że była wrażliwa i nieporadna i tak naprawdę nie umiała być matką, dla siebie też nie była czasem 'dorosła'. Ale co ja tam wiem, od razu się upominałam - przecież jej nie znasz, nie byłaś w jej butach, nie możesz oceniać. No to i starałam się nie, ale bardzo mi było trudno zachować spokój, kiedy czytałam o tym, że mały Grześ prosił ciocie czasem o coś do jedzenia. Albo plątał się między tłumami ludzi w domu. Co to w ogóle za zwyczaj robienia dworca z domu, kiedy jest w nim dziecko, chodzi do szkoły, potrzebuje spokoju, bezpiecznej rutyny. Może nie jakiejś przesadnej, ale minimum przyzwoitości w tym wszystkim powinno być, 'wielka sprawa' tego nie tłumaczy. Matki miały obowiązek najpierw zadbać o dzieci, a dopiero potem o ojczyznę. Albo dziecko do ojca i walcz kobieto do krwi ostatniej. 

Zresztą wszyscy spodziewaliśmy się, że Przemyk był męczennikiem, a wyszło na to, że to nadgorliwy milicjant czy ZOMOwiec postanowił udowodnić, kto jest silniejszym jeleniem na rykowisku. Grzegorz pokazał brak respektu, a ten prosty chłopak w mundurze tak tylko umiał nauczyć go moresu. Zresztą ZOMOWcy byli odpowiednio szkoleni, nieźle prali im mózgi, specjalnie brali ich z maleńkich miejscowości, wsi na rubieżach kraju, żeby widzieli w tym awans, a jednocześnie byli prostej konstrukcji moralnej.

Zmagałam się z tymi myślami, wracały wspomnienia, własne doświadczenia, również te związane z pierwszymi zauroczeniami, związkami, bo przecież i postać dziewczyny Grzegorza przewija się przez całą książkę. Jak ja bym postąpiła, czy trwała w pamięci o nim latami, czy starała się, może nie zapomnieć, ale jednak przejść nad tym do porządku dziennego (i po jakim czasie?), żyć po prostu. Przecież młoda dziewczyna musiała mieć silny instynkt samozachowawczy, a jeśli tkwiła cały czas 'w tej historii', to czy było to z własnej woli, czy poddała się presji matki i środowiska, temu, że ono chciało widzieć w nich bohaterki i męczennice. 
Okrutnie to może brzmi, ale jestem za dążeniem w stronę światła, nie nurzaniem się w rozpaczy bez końca. Wiem, co mówię, bo też straciłam dziecko, wprawdzie nie w takich okolicznościach i nie tak duże, ale strata to strata, nie da się tego w ogóle klasyfikować. 
Chyba, że pod względem poczucia winy - inaczej jest, kiedy człowiek wie, że zrobił wszystko, a inaczej, kiedy wyrzuca sobie, że mógł coś zrobić, żeby zapobiec. Tego Basi Sadowskiej nie zazdroszczę. 
Ale przyznam, że momentami jej nie lubiłam, za to niepozbieranie, stawianie potrzeb obcych ludzi czasem ponad własne dziecko. Dużo jest o jej dobrym sercu, o jej zwróceniu się w stronę boga, ale mnie to w ogóle nie imponuje, bo uważam, że trzeba się starać po równo na każdym polu, a nie na jednym bardziej niż na drugim, bo jednych ratować, krzywdząc innych, to nie jest cnota. Bardzo źle się z tym czułam, bo uważam, że człowiek nie powinien pochopnie oceniać, a ja nie mam wszystkich danych. Ale w głowie się roiło, w sercu co chwila małe ukłucie i 'opinia' już gotowa.

Bardzo męczyła mnie ta niemoc - dochodzenie, które wiadomo, że nie dojdzie sprawiedliwości, starania rodziców, matactwa rządu, był nawet moment, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, ani leżeć, ani siedzieć, kończyłam tę książkę na kolanach oparta o łóżko. 
Nie rozumiem, dlaczego oni wtedy nie przyznali się do tego, że za mocno go pobili, przecież więcej by tym zyskali, niż kłamstwami. No, ale retoryka była wtedy inna, pewnie już inaczej nie umieli.
Nie podobał mi się powrót do tamtych czasów, bo je za dobrze pamiętam i za bardzo nie chciałabym znowu w nich żyć. 
Miałam nawet taki imperatyw zatrzymania się mentalnie w 'tu i teraz'. Czytałam w kafejce obok perfumerii, wypadłam na chwilę, popsiukałam (widać, że chowana na Musierowiczowej jestem) dwa paski luksusowymi perfumami, o których marzę i wetknęłam w książkę. Czytając pachniało mi 'zachodem' i utrzymywało mnie to w rzeczywistości, całe szczęście, bo kiedy czyta się Łazarewicza, bardzo łatwo przenieść się wstecz do lat osiemdziesiątych. 

Na końcu książki jest przytoczony wpis do pamiętnika, który Grzegorz Przemyk umieścił dla brata Michała. Popłakałam się nad tym, bo zdałam sobie sprawę, że został zabity niezwykle wartościowy młody człowiek, oczywiście wiedziałam o tym wcześniej, ale jego własne słowa pozostawione dla dużo młodszego brata, coś w rodzaju dekalogu, dobitnie mi to uświadomiły. Straszne to - dla mnie jako niewiele młodszej 'koleżanki', dla mnie jako matki, dla mnie jako czyjejś dziewczyny, dla mnie żony, a on już nie miał możliwości jej mieć, dla mnie jako Polki, że w takich czasach przyszło mi żyć i ile nam w związku z tym odebrano. 

Jedno się oprawcom nie udało, mieli bić tak, żeby nie było śladów, a zostawili ich wiele na nas. Może i nie ma sprawiedliwości, ale nie sądzę, żeby ten, który rzekomo zadał śmiertelne ciosy, miał takie fajne życie. Mam nadzieję, że nie. 

sobota, 9 kwietnia 2016

Mistrzynie Anny Luboń, czyli kto by nie chciał mieć takich przyjaciółek.

Mam zaszczyt i honor znać Annę Luboń. Nie ma to znaczenia dla tego, co teraz tu napiszę o książce, najwyżej nie wspomniałabym o niej na blogu wcale, gdyby była słaba (niemożliwe oczywiście), ale ma znaczenie dla atmosfery czytania, bowiem wiedząc, że Anna jest wielbicielką muzyki poważnej, na czas lektury jej książki wybrałam sobie kilka utworów, które towarzyszyły mi w ten czas. Nie jest to jej ulubiony Penderecki, bo dla mnie niestety to o jeden most za daleko, ale Mozart dlaczego nie? Nie będę Was tu całą play-listą zajmować, ale ten koncert na klarnet tak lubię, że postanowiłam go tu wkleić. Założę się, że nawet ci, którzy nie są pewni, czy lubią taką muzykę, ulegną jej czarowi.



Nie wiem, jak Wy, ale ja bardzo lubię mądre kobiety. Oczywiście wolę móc zasiąść z nimi do rozmowy osobiście, ale jeśli się nie da, zawsze jestem bardzo ciekawa, co mają do powiedzenia w wywiadach. Mam ograniczony dostęp do polskiej prasy, nie czytałam żadnego z tych wywiadów w Elle, ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam je zebrane w jednym miejscu. 



Najpierw notowałam sobie smaczki na zakładce, tej pięknej kartce-zaproszeniu na wystawę zdjęć, ale po jakimś czasie zorientowałam się, że to bez sensu i zakreślałam radośnie w książce. Nie mam tego zwyczaju, chowana w czasach, kiedy czytało się książki pożyczone od znajomych i z biblioteki, ale teraz pomyślałam, że warto. Zresztą mam zamiar tak robić częściej.
Zacny zestaw gości nam Anna Luboń zafundowała. 
Zaczęła od Gosi Baczyńskiej, polskiej projektantki, której nie trzeba nikomu przedstawiać, nawet tym, którzy zawsze chodzą w dżinsach i czarnej koszulce. Wzruszyła mnie opowieść o tym, jak dzielnie dawała sobie radę za młodu w Londynie, pomyślałam o niej, jak o swojej córce wchodzącej w życie i od razu mi się cieplej w sercu zrobiło. A to Mistrzyni przecież, a nie niegdysiejsza dziewczyna z marzeniami. Teraz może być przykładem dla innych. 

Henryka Bochniarz - zawsze ją podziwiałam, tu znalazłam z nią 'wspólny język' w tym, co powiedziała o rodzinie na emigracji - wylądowali w obcym kraju, dzieci nie znały języka, mieli tylko siebie i to ich szalenie zbliżyło. Z nami było tak samo, takie 'traumy', nawet jeśli są ostatecznie zwycięstwem, bardzo hartują i budzą silną potrzebę jedności i bliskości w grupie ludzi, w tym wypadku rodzinie, która przez to przechodzi razem. 

Dorota Czarnota - to o niej pisałam na FB, że zapytała ojca, co to znaczy gentleman, a on odpowiedział, że to taki człowiek, który nie robi innym przykrości. Pomyślałam zaraz - chcę być gentleman'em, nieważne, że nie mogłabym nim być, bo to słowo określa mężczyznę :-) Chcę i już. I będę! Zawsze w mapie życzeń piszę - chcę być dobrym człowiekiem, żeby mi przypadkiem kiedyś nie odbiło, może dlatego dobitnie ta anegdota do mnie trafiła, jak również to, co powiedziała ta słynna 'łowczyni głów', że podczas rozmów kwalifikacyjnych bez względu na wszystko trzeba zawsze być sobą, bo i tak wyjdzie, kiedy człowiek udaje. Zawsze to powtarzam, że nie ma sensu kreowanie przed innymi swojego nieprawdziwego obrazu, bo związek pracodawca-pracownik to jak każdy inny dwóch ludzi - trzeba zatrybic ze sobą tak, żeby można było obcować i pracować razem dłużej. Niepotrzebnie udawałabym cichą myszkę mówiącą na poziomie głośności minus jeden, żeby potem wparować rano do pracy z jowialnym - dzień dobry wszystkim, jaki piękny dzień. 

Agnieszka Duczmal - pamiętam, jeszcze jako dziecko, jej początki, kobiecie dyrygującej orkiestrą nie mogło być łatwo, a tu jeszcze i dzieci, i mąż muzyk. Bardzo ją podziwiam. Niewiele o niej wiedziałam, czytałam z zapartym tchem.

Irena Eris - tu z kolei pamiętam w 1986 roku jak zjechałam do Warszawy na nauki, pierwsze zadanie od mamy - namierz i kup mi krem od Ireny Eris. Wiozłam jej go potem do Koszalina jak jakiś skarb. Wielokrotnie robiłam potem jeszcze takie zakupy, też dla siebie, już jako młoda mama i żona. Do tej pory używam różnych jej produktów, polecony przez Paulinę z Miasta Książek peeling enzymatyczny to jakieś mistrzostwo świata jest. Nigdy nie miałam lepszego. I zwróćcie uwagę na opakowanie, białe pudełko wsuwa się w srebrną obwolutę, a w środku tubka jak od Diora, w kolorze perłowego jasnego różu. Światowa liga, i pod względem jakości, i wyglądu, a cena przystępna. 
Bardzo ciekawe dowiedzieć się, jak do tego doszła. 


Krystyna Kaszuba - dla mnie największa małmazja. Znałam ją jako naczelną Twojego Stylu, w sensie, wiedziałam, że nią jest i czasem gdzieś tam mignęła w mediach, ale o niej niewiele było wiadomo, a o początkach TS to już w ogóle nic. Natomiast ten magazyn jest dla mnie bardzo znaczący, i to najbardziej za rządów Pani Krystyny Kaszuby właśnie. Kojarzy mi się z córką i rozpoczęciem największej przygody mojego życia, z macierzyństwem, czasem, kiedy z dziewczyny stałam się kobietą. Michalina urodziła się w sierpniu, ale najpierw była fałszywy alarm, jakoś tak pod koniec lipca. W drodze do szpitala kupiłam właśnie premierowy Twój Styl, a że byłam dopiero co po półrocznym pobycie w Stanach, zachwyciłam się, wręcz zachłysnęłam faktem, że magazyn podobny tym amerykańskim, wychodzi właśnie w Polsce. Czytam Twój Styl do dziś, staram się każdy numer, do tej pory uważam, że jest najlepszy na rynku magazynów luksusowych (obok Pani i Zwierciadła, ale te czytam już sporadycznie). Bardzo ciekawa opowieść i niezwykła kobieta. 

Ewa Kuryłowicz, o niej wiedziałam najmniej, znałam najsłabiej, bo nie interesuję się architekturą, tym łacniej przeczytałam rozmowę z nią. Wszak wiadomo, że to wyjątkowa kobieta, skoro znalazła się w tym gronie. 

Janina Paradowska - też od zawsze, zawszyście i niezmiennie uwielbiam. Czytam, słucham, jej nazwisko to znak jakości. Bardzo mnie onieśmiela, zdaje się być 'na wysokościach', nie odważyłam się do niej podejść na Targach Książki kilka lat temu, chociaż była wolna. Rzadko mi się to zdarza, teraz żałuję. Pięknie mówiła o swoim zawodzie, o etosie dziennikarza, ale tak bez zadęcia, że ta robota musi być wykonana porządnie po prostu. Lubię też jej styl, zawsze elegancka, kobieca, ale inaczej niż Monika Olejnik na przykład, która potrafi mnie zszokować występując w swoim programie w TV w kolczykach pasujących bardziej na bal sylwestrowy niż na taką okazję. 

Dorota Roqueplo - lubię wiedzieć, kto robi kostiumy do filmów i doskonale znam jej prace. Rozbawiło mnie trochę wspomnienie, że niedawno pracowała przy Mszy za miasto Arras z Gajosem, przecież on tam siedzi w garniturze, pomyślałam, co tam było trzeba robić? No, ale najwidoczniej trzeba :-) Bardzo ciekawa ta opowieść o dziewczynie, która urodzona w Paryżu, w nastoletnim życiu zamienia go na Polskę, a to nie były tak barwne i dobre czasy jak teraz, a późne lata siedemdziesiąte. Założę się, że trochę koszmar, ale umiała z tego wziąć, co najlepsze. Artystyczna, ciekawa dusza. 

Anda Rottenbarg - do tej pani to ja mam stosunek 'czuły', jak do kobiety silnej i słabej jednocześnie. A poza tym doświadczonej przez los i środowisko tak, że ja bym chyba położyła się i siłą woli umarła. Bardzo podziwiam, też za jej niepokorę i wielką odwagę zawodową. Powiedziała u siebie coś ważnego - "Nie rozliczam ludzi z tempa pracy, oczekuję rezultatów. (...) Zawsze wierzę w dobrą wolę ludzi, z którymi pracuję. (...) U pracowników nie zniosłaby olewania. "Jeśli ktoś nie nadąża, nie musi pracować na froncie, zawsze znajdzie sobie swoją niszę". W okrutnym świecie należącym teraz do pracodawców, chyba wielu o tym zapomina, łatwiej ludzi wyrzucić niż znaleźć dla nich odpowiednie miejsce, dobrze nimi zarządzić. 
I jeszcze jedno znalazłam w tym wywiadzie - "Mogąc więcej, nie chcę mniej" - to nie jest myśl Andy Rottenberg, ale jej pasuje i mnie też bardzo. Muszę sobie napisać i powiesić nad biurkiem. 
Na końcu czytam u niej - "Są ludzie, którzy uważają, że każdy dzień jest taki sam. I są tacy, którzy twierdzą, że każdy jest inny". Zapytana, czy chciałaby, żeby każdy dzień był inny odpowiedziała, że tak. A ja do tej pory nad tym myślę, bo zdarza mi się uważać, że czasem takie same dni to jednak odpoczynek dla 'wojownika'. Ale może nie mam racji, przecież czasem wściekam się, że za mało się dzieje. Zastanów się Kaśka - upominam siebie. No to się właśnie zastanawiam :-)
Już pomijając, że z innej strony na to patrząc, to dwa takie same dni zdarzają się tylko ludziom nieuważnym. Albo bezmyślnym. 

Beata Stasińska - tu do czegoś się przyznam, miałam bardzo niedawno okazję, przypadek taki, rozmawiać z nią przez godzinę. Nie ma się czym chwalić, na pewno już mnie nie pamięta, byłam w towarzystwie osoby, którą zna. To było moje pierwsze spotkanie z, co by nie mówić, legendą polskiego rynku wydawniczego, do tego czynną, więc nie jakiś pomnik, tylko kobieta 'na traktorze'. I jak to w takich przypadkach, kiedy kogoś wcale się nie zna, przyglądałam się i słuchałam uważnie, zbierałam ziarenka wrażeń w garść, chciałam bardzo załapać, na czym polega jej fenomen. Nietrudno - niezwykła inteligencja, oczytanie, mądra kobieta po prostu. Ale oczywiście, jak w każdym człowieku, wiele w niej półcieni i barw, co w rozmowie Anny Luboń odnajduję. I tu chyba najbardziej uwidoczniło się mistrzostwo tych wywiadów, bo mogłam skonfrontować, co dostaje człowiek, który w ogóle nie zna osoby 'wywiadowanej'. Okazało się, że dostaje to, co w takim wymiarze jest możliwe, może nie pełny obraz, ale skondensowany pakuneczek jednak tak. Znalazłam w tej rozmowie wszystkie te ziarenka, które trzymałam w garści po skończeniu przypadkowego, jakże fortunnego spotkania. Fortunnego oczywiście dla mnie, bo co będę ściemniać, przywampirzyłam trochę jej energii, wiedzy, spojrzenia na świat, takie spotkania zawsze pozostawiają w człowieku ślad. 

Janina Stępińska - kardiolożka, świat dla mnie najbardziej obcy, ale jedno człowiek wie - tam się dzieje i to jak. I zawsze dotyczy spraw ostatecznych. Nie mogłabym tak. A ona z powodzeniem tyle lat i jest świetna. Arcy ciekawa kobieta. 

Ewa Wycichowska - zajrzałam do świata baletu, tańca nowoczesnego, choreografii, a w tym wszystkim kobiety i matki. Pasjonujące. 

Jedna wspólna wszystkim bohaterkom myśl przyszła mi do głowy po przeczytaniu tych rozmów - gdybyż tak znać te panie i móc czasem z nimi rozmawiać. 

Czytałam ten zbiór wywiadów powoli, nigdzie się nie spieszyłam, bo kiedy ma się okazję do ciekawej rozmowy w dobrym towarzystwie, pośpiech to przestępstwo przeciwko samemu sobie. 
Od dawna czuję potrzebę slow life w takich chwilach, nie zaliczam już zachłannie kolejnych tytułów, nie napycham się jak gęś smalcem, przecież tak naprawdę chodzi nie o ilość, a o jakość. Własnych przemyśleń też.
Teraz sięgam po eseje Brodskiego i będę czytać jeszcze wolniej. A w przerwach rozmowę z Barbarą Krafftówną, taki rarytas, to gdzie ja będę pędzić? 

Polecam. Anna Luboń to czternasta Mistrzyni w tej książce. Gratuluję serdecznie. 



piątek, 1 kwietnia 2016

Kto zabił fabułę? - blogery piszom

Mamy już pozwolenie, żeby się chwalić, to się chwalę, a co. W lecie, prawdopodobnie 22 czerwca, ale datę, jak również wydawcę podamy do wiadomości wkrótce, taka umowa, ukaże się antologia opowiadań kryminalnych napisanych przez blogerów książkowych pt. Kto zabił fabułę?
Znane wydawnictwo (tak prestiżowe, że nam kapcie pospadały z wrażenia) zwróciło się do nas z propozycją napisania opowiadania, warunek był jeden - kryminalne i ma się dziać w środowisku blogerów, wydawców, krytyków, prasy opiniotwórczej związanej z wydawnictwami, wszędzie, byle wiązało się z książką. Jest to część letniej kampanii promującej czytelnictwo i pisanie o książkach. 
Nie wiem, ilu blogerów dostało propozycję, ostatecznie przeszły opowiadania napisane przez: Piotra Zacofanego w lekturze, Elę Czytam, bo muszę, Agnieszkę z Książkowo, Janka z Tramwaju nr 4, , Paulinę z Miasta Książek i Kasię z Mojej Pasieki i moją skromną osobę. Bardzo jestem szczęśliwa, że znalazłam się w tym gronie. Tym bardziej, że pierwszy raz w życiu zmierzyłam się z historią kryminalną, do tej pory myślałam, że nie umiem i to zdecydowanie nie moja bajka.
O Bogu, co ze mnie przy tym pisaniu wyszło. Myślałam, że raczej pójdę w rejony Joanny Chmielewskiej czy też Marioli Zaczyńskiej, a skończyło się na tym, że Janek godnie i ze śpiewem na ustach wszedł w to poletko, a ja, wbrew swoim własnym oczekiwaniom, wystrzeliłam jak filip z konopi opowiadaniem inspirowanym Czerwonym smokiem Thomasa Harrisa. Nie wiedziałam o tym, kiedy pisałam, ale zauważył to redaktor prowadzący, że sam mistrz by się nie powstydził. 
No cóż, ocenicie sami.
Każdy z nas ma tu zamieścić zarys fabuły, więc proszszsz...
Znany grafik pracujący nad okładkami dla czołowych wydawnictw, zostaje znaleziony w swoim mieszkaniu martwy. Ale jak martwy! Ma odcięte usta, a na twarzy nałożoną drugą twarz, zdjętą z innego człowieka. Oprócz tego ma odcięte opuszki wszystkich palców. Makabryczna to zbrodnia, gdyż patomorfolog stwierdził ze stuprocentową pewnością, że kiedy te części ciała były odcinane, on jeszcze żył. Na ekranie komputera, kiedy go znaleźli, były wyświetlone okładki, różne propozycje, do nowej powieści debiutującej pisarki, a na tym wszystkim była zaschnięta krew zmarłego. Pikanterii dodaje fakt, że przy okazji okazało się, że grafik był zapalonym akwarystą i znanym na rynku rosyjskim hodowcą i sprzedawcą specjalnej odmiany glonojadów. Na tym rynku trwała od jakiegoś czasu walka o wpływy. Nitki się plączą wraz z kolejnymi śladami i faktami, a prokurator Alicja Horn ma nie lada orzech do zgryzienia - w czym jeszcze maczał palce grafik, ile twarzy posiadał i dlaczego jego usta są teraz gdzie indziej? Kto będzie następny, bo pewne jest, że tak jak grafik nosi czyjąś twarz, tak ktoś inny będzie nosił jego usta, policyjny profiler (prywatnie kochanek Alicji) nie ma co do tego wątpliwości.  
Nic więcej nie powiem, tylko tyle, że do tej pory śni mi się ta historia po nocach. 
A oto okładki, które zaproponował grafik (no ja nie wiem, czy on bezpieczny z nami ;-))
Która podoba Wam się najbardziej?




poniedziałek, 21 marca 2016

Kalendarze - Małgorzata Gutowska Adamczyk


Lubię kalendarze, co roku wieszam jeden na lodówce, można tam zapisywać wizyty u lekarza i inne ważne terminy i spotkania, ale też i zasłyszane ciekawe wypowiedzi czy myśli znanych ludzi. Jest w nich wszystko - pierwszy krok dziecka, sprawy do załatwienia, słowa piosenki, które wyjątkowo mi się spodobały, tytuły książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, daty ważne dla kraju, cokolwiek uznam za ważne i nie chcę by uleciało.
Kalendarze Małgorzaty Gutowskiej Adamczyk są podobne, tyle, że dotyczą jej wczesnych lat dziecięcych, trochę tylko teraźniejszości. Bardzo bliskie memu sercu te zapiski. Po pierwsze dlatego, że jesteśmy w podobnym wieku. Po drugie - przechodzimy teraz ten sam etap rodzicielski, nasze dzieci wyprowadziły się z domu i próbujemy na nowo poukładać sobie świat bez nich. Nasi mężowie mają swoje sprawy, a my swoje, jak to dorośli - dwie linie życia czasem znajdujące punkty styczne albo przecinające się na chwilę. Takie życie.
Zmiany prowokują wspomnienia, sięga się do nich po to, żeby znaleźć swoje fundamenty, a te są niezbędne, żeby budować coś nowego.
Poznajemy więc małą dziewczynkę, która czeka na przyjście na świat siostry. Chodzi do najstarszej grupy w przedszkolu, ma swoje problemy, spostrzeżenia i ważne sprawy. Jej oczami widzimy miasteczko, w którym mieszka i sprawy dorosłych, których jest obserwatorem. Przy okazji jest i klimat tamtych lat, realia życia, można zauważyć, jak zmienił się świat.
Piękna to historia, wzruszająca, bardzo osobista, świadectwo świata, z którego wywodzi się nasza ulubiona pisarka. Dzięki temu możemy ją lepiej zrozumieć i poznać, mamy wrażenie, że kobieta, której nazwisko widnieje nad tytułem tak poczytnych powieści, jest nie tylko rzędem liter, ale przede wszystkim wywołuje obraz kobiety z krwi i kości - wrażliwej, subtelnej, uważnej na szczegóły, z doskonałą pamięcią i czułością je przestawiającej. To jest naprawdę ciekawa lektura i bardzo polecam nie tylko wielbicielkom twórczości Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Jestem przekonana, że jeśli ktoś jeszcze nie zna jej powieści, po przeczytaniu Kalendarzy na pewno po nie sięgnie.
Polecam

niedziela, 31 stycznia 2016

Moje córki krowy - Kinga Dębska

Jestem w rozpaczy, że nie mieszkam w kraju czy chociażby nie wizytuję Polski akurat teraz, kiedy na ekrany kin wszedł film 'Moje córki krowy'. Wyraziłam to na fejsie i jakież było moje zdziwienie, kiedy do domu zawitał listonosz z książką o tym samym tytule wysłaną przez Świat Książki.

Podczas pobytu w Warszawie w grudniu (o Bogu, nie napisałam Wam o koncercie Anny Marii Jopek i Marsalisa! - nadrobię, obiecuję) miałam nadzieję, że mi się uda go obejrzeć, ale okazało się, że przed świętami temat chyba za ciężki, więc królowały Listy do M 2. Polazłam i powiem tylko tyle - na drugi dzień Kalina przyjaciółka moja (jej blog tu http://kaliningrad.blox.pl/html) rzekła - różne głupoty w życiu robiłam, ale aż takich to nie :-) Tłumaczy mnie tylko fakt, że pierwsze listy były w porządku.
A tak naprawdę to nic mnie nie tłumaczy, paszteciara jestem i lubię filmy o świętach, ale nawet takiego nieuleczalnego zachwycielca christmesowego ten film nie oszukał, słaby jak herbata babci klozetowej.

No to sobie jęczę na fejsie, że nie obejrzę, a wszyscy właśnie byli, albo zaraz będą... A tu książka, całkiem jak w Listach do M - z nieba spadła.
Od razu zaczęłam czytać, a na drugi dzień to sobie nawet specjalnie zasiadłam w Costa na sesję kawa plus książka, pampering taki.


Tym razem intuicja mnie nie zawiodła. Tank-ju, tank-ju, tank-ju, bo drugiego zawodu bym nie zniesła :-)
Kinga Dębska najpierw wymyśliła, choć jak wynika z wywiadów, część tej historii to też fabularyzowana adaptacja jej własnych doświadczeń, a potem to całkiem udanie napisała. I to jest pierwsze zaskoczenie, bo jeszcze nigdy nie udało mi się przeczytać czegoś równie dobrego jak film, jeśli powstało równocześnie z filmem albo nawet po. Czyli taka książka co ma trochę z ludzi jeszcze kasy wyciągnąć, bo jedzie na powodzeniu filmu. Jedyny przypadek, jaki przychodzi mi do głowy, że nie był porażką, to chyba tylko Aleksandra Minkowskiego Układ zamknięty. Ale to inne czasy były, nie można było sobie filmu nagrać, ani go na YT obejrzeć po jakimś czasie, więc ludzie z tęsknoty za serialem, kupowali książkę.

Trudny temat - odchodzenie rodziców, relacje z siostrą, z córką, z mężczyznami - wydaje się za dużo, za ryzykownie, szczególnie, że to nie jest saga w trzech tomach. Ale tu widać rękę filmowca i scenarzystki, pięknie to jest zebrane w stopklatki myślowe, takie zawieszanie się na kolejnych etapach problemu, począwszy od nie zapowiadającej nic złego wizyty w szpitalu, po kolejne stopnie w tej drabinie rodzinnej tragedii. Bo to jest tragedia, znam to najlepiej, doświadczyłam nagłego udaru mojej mamy i wiem, że tak właśnie to się odbywa, najpierw jest amok, nie wiadomo, co robić, wtedy ktoś musi przejąć stery, chce czy nie, ma być silniejszy, bo taką dostał rolę. I nie chce jej. I wkurza go to. A najbardziej inni, którzy na nim polegają. A ci inni nie widzą, żebyś robił coś nadzwyczajnego.
Podoba mi się, że sprawa jest przestawiona z punktu widzenia obu sióstr, lubię ten rodzaj narracji, sama go zastosowałam w swojej powieści (jakie piękne lokowanie produktu :-))

Oczywiście każdy ma szansę i skwapliwie z niej korzysta, bo czytelnik to jednak w jakimś sensie sędzia, opowiedzieć się za którąś ze stron. I ja sobie ulubiłam starszą siostrę Martę. Wszystko mi się w niej podoba i gdybym miała być jakąś postacią z książki, ona przyszłaby mi chyba w pierwszej piątce do głowy. Kasia nie jest zła, po prostu zupełnie inna i obca mi mentalnie, poza tym nie bardzo wiem, jaka kobieta mogłaby z Grzegorzem wytrzymać bez wyłysienia totalnego, nawet dobry seks tego chyba nie tłumaczy.
Wszystkie elementy tej układanki, kolejne zdarzenia, wszystkie osoby dramatu, tło czyli uwagi o pracy, ludziach ich otaczających, pracownikach szpitala, hotelu, takie celne, akurat złośliwe, ale nie ze znamionami zemsty czy zgorzknienia, raczej dobrego oka do szczegółów, umiejętnej obserwacji - fenomenalnie to wszystko ze sobą współgra.
Wydaje się to niemożliwe napisać o tak trudnych sprawach w sposób, żeby czytelnik płakał, a zaraz potem się śmiał czy wściekał wraz z bohaterami.  Śmiać w obliczu śmierci? Zakochać się, kiedy umiera matka? Tak, to wszystko jest możliwe i bardzo ludzkie, bardzo mi imponuje, że tak właśnie opisane. A nie 'po bożemu', na kolanach, z zapaloną gromnicą od pierwsze strony.
Strasznie się cieszę, że są tacy twórcy jak Kinga Dębska. Będę z radością czytać wszystko, co napisze, bo język ma świetny, żywy, aż sobie wzdychałam z zazdrości. Jeszcze radośniej pogalopuję na każdy film, jaki zrobi, bo jestem przekonana, że nic marnego spod jej ręki nigdy nie wyjdzie, to po prostu widać i czuć. Bardzo polecam!




poniedziałek, 11 stycznia 2016

Umierasz i cię nie ma - Mariusz Ziomecki.

Zanim o książce Mariusza Ziomeckiego, kilka słów wyjaśnienia, dlaczego mnie tu nie było.
Rok temu był wpis i zniknęłam jak sen jaki złoty. Dostawałam od Was maile i wiadomości na fejsie, odpisywałam na wszystkie, ale tu też należy się wyjaśnienie.
Otóż okazało się, że doba zrobiła się za krótka na wszystkie projekty, które sobie założyłam do realizacji. Pisałam powieść, to jest jednak czasochłonne, szczególnie, kiedy równocześnie się pracuje na wielu frontach. Wiem, teraz wielu z Was wsadziło dwa palce i zwymiotowało, kolejna blogerka pisze, czepiło się gówno statku i mówi płyniemy. No cóż, dajcie mi szansę, będziecie mogli mnie zjechać spektakularnie, kiedy książka się już ukaże i zdecydujecie się ją przeczytać. Nie będę strzelać fochów, można walić prawdę między klawisze. Sroce spod ogona nie wypadłam, blogowanie to nie była moja jedyna pisarska działalność, a można powiedzieć, że ostatnia w łańcuchu pokarmowym moich palców na klawiaturze. W każdym razie słowo stało się ciałem, napisałam, będzie wydana w tym roku w kwietniu przez Prószyńskiego i S-kę, tytuł -  'Poza czasem szukaj'. To tyle w tym temacie.
Dodam tylko, że rok przerwy dał mi też czas na przemyślenia o blogowaniu i stwierdziłam, że ten oddech mi był potrzebny. Nie będę już sprawdzać statystyk, nie będę walić głową w mur, że czegoś tam za mało lub za dużo, będę się tym cieszyć, czytać co chcę, pisać, o czym chcę, niezależna, wolna, szczęśliwa jak gwizdek. Lubię to, że pojadę fejsem :-)

A teraz przechodzę do pana Ziomeckiego i jego nowej powieści. Tym razem kryminał.



"Umierasz i cię nie ma". Pierwsza z cyklu czterech. Witaj majowa jutrzenko - zanuciła Kasia z moherowym zacięciem i poleciała po beret do szafy. Przecież wiecie, że mam nabożny stosunek do Herr Ziomeckiego od czasu jego poprzedniej - "Mr Pebble i Gruda". Aż mi głupio, ale co poradzę, że sobie tę powieść zaanektowałam do serca na ament. Wprawdzie ołtarzyka jeszcze nie mam, ale nową książkę zakupiłam ręcami koleżanki, która przebywała akurat w Polsce i na kolanach odebrałam. 
Problem w tym, że jak dla mnie Mariusz Ziomecki za wolno pisze. Uparta i oporna bestia, niczym nie zmusisz do zwiększenia tempa - ani groźby, ani błagania, zastraszanie, podkówki, mina spaniela, na Jezusa frasobliwego - NIC. Niepotrzebnie mnie do znajomych na fejsie przyjął, bo teraz się ze mną ma, ciągle pytam, kiedy następna?

Nie będę streszczać. Oł noł, tego ode mnie nie oczekujcie. Jest zbrodnia. Trzeba ją rozwikłać. Padło na Romana Medynę, bo na kogoś musiało. 

Roman jest trochę jak jego imię - taki rOOOman - myślę, że gdybym go poznała, to tak właśnie bym wyglądała - z rozdziawioną gębą i oczami wielkim jak spodki. Przystojny, odpowiedzialny, mądry, porządny, trochę szalony, czuły, seksowny, dobry w te klocki, o bogu, aż mi się gorąco zrobiło i musiałam ten beret zdjąć.  Każda kobieta by takiego chciała i każdy facet taki chciałby być. 
Baśka niestety też fajna, chciałabym powiedzieć, że zdzira i oczywiście ja byłabym bardziej odpowiednia, ale niestety nie, fajna z niej babka i zamiast odbijać jej faceta (mission impossible poza tym) wolałabym mieć taka przyjaciółkę.

Miejsce akcji - Warszawa i okolice, głównie Zalew Zegrzyński. Autor pisze o miejscach, które zna, więc tu żadnej ściemy nie ma, za to jest dużo szczególików smakowitych i niesamowicie akuratne i zmysłowe wpasowanie osób dramatu w scenerię. Okolice Zalewu po sezonie są tak opisane, że czuć ostatnie ciepło powoli odchodzące w niebyt, dające pola chłodnym nocom późnej jesieni i zimy. 
Miejsca ludne na wiosnę i w lecie, są całkiem inne potem, jakieś takie biedne i zdekompletowane, tutaj to czuć. Zimna woda jest zimna nie dlatego, że tak nam autor powiedział, ale dlatego, że czujemy to zmysłem wzroku. Jazdy Romana motorem po szosach do stolicy są tak nakreślone słowami, że nie dość, że zagryzałam wargi ze strachu, że nie wyrobi na zakrętach, to czułam wiatr na ciele i dyskomfort długiego rajdu w niesprzyjających warunkach. Mariusz Ziomecki niby jest oszczędny w słowach w tych opisach, ale nie na tyle ascetyczny, żeby to wyglądało na pozę, silenie się na męską surowość. Narracja jest oczywiście męska, ale nie brak tu czułości - zawsze mnie to u Ziomeckiego zachwyca, że potrafi te sprawy połączyć - utrzymać maskulinowy charakter swojej prozy, ale z domieszką miękkości właściwej kobietom, a jednak u niego nigdy nie ma to cech babskiej ckliwości ani tym bardziej podlizywania się czytelniczkom. 
Momentami jest groźnie, momentami lekki oddech - śledzimy życie prywatne i problemy z budową pensjonatu, bywa zabawnie, czasem obrzydliwie, jak np sceny w burdelu. Bardzo to wszystko prawdziwe, nawet chwilami reporterskie bardziej niż powieściowe. To zaleta. 

Poza tym zawsze zachwycały mnie u niego dialogi, we wcześniejszych powieściach też. Gdzieś czytałam, na blogu którejś z was, że nie za bardzo tu udane, nie zgadzam się z tym - ma autor ucho, zmienia rytm i styl wypowiedzi w zależności od tego, kto mówi. Gdzie trzeba jest poprawny, gdzieś tam się zatnie, tam gdzie prawdziwiej zaklnie. Są nieprzegadane, żywe, wartkie jakby powiedział dziadek mojej przyjaciółki. 

Lubię, kiedy pisarz ma rozpoznawalny styl, nie interesują mnie ci, którzy 'z twarzy są podobni zupełnie do nikogo'. Dlatego zawsze będę słaniać się na nogach z radości na widok nowego Pilcha, rozpoznam Mellera, Talkę (Talko? jeśli się nie odmienia to przepraszam), Twardocha i jeszcze kilku innych, jak przychodzi do wymieniania, to zawsze ciemność widzę. Przypomni mi się zaraz po opublikowaniu, jak znam życie :-)

Pewnie, że to nie druga Gruda, i dobrze, nie ma tego nawet co porównywać. 
To jest kryminał par excellence, żadnej obsuwy, piękny przykład gatunku. A przecież o to chodzi, czytelnik kupuje i dostaje, co mu obiecano. 
Czekam na kolejne tomy serii... i tu następuje seria spanieli, podkówek i 'Jezusów frasobliwych' :-)


niedziela, 28 grudnia 2014

Papusza - obrazy malowane kadrami

Po pierwsze przepraszam, że nie piszę ostatnio. Czytam, ale jakoś tak chaotycznie, kilka na raz, poza tym piszę, poza tym ćwiczę, chodzę z kijami, bywa, że w nocy, czasu na wszytko brak. Nie zapominam o tym miejscu, po prostu nie godzę wszystkiego jeszcze, ale szukam rutyny, nowego układu dnia czy tygodnia, żeby wszystko zmieścić w grafik. Póki co, wybaczcie i nie zapominajcie o mnie całkiem.

Dzisiaj bardzo poruszył mnie film, a że jest oparty na książce, to tym bardziej poczułam, ze muszę o nim napisać. Poza tym jego reżyser, Krzysztof Krauze zmarł w Wigilię, to tym tym bardziej...
O książce napisałam tu - http://notatkicoolturalne.blogspot.ie/2013/08/papusza-historia-cyganki-w-piguce.html , więc powtarzać się nie będę, zresztą w swoim czasie każdy miłośnik książek o niej słyszał, pewnie też czytał. Jeśli ktoś ciekawy, co ja o niej myślę, zajrzyjcie pod ten link.
Film też pewnie obejrzany przez większość z Was, ja niestety poza krajem, więc muszę czekać na DVD albo premiery w telewizji, zapóźniona jestem masakrycznie w tym względzie. Strasznie Wam zazdroszczę, że w pierwszym tygodniu premiery możecie gnać do kina zobaczyć wszystkie polskie produkcje.

Długo siedzieliśmy w nocy, najpierw obejrzeliśmy The Hunger Games drugą część, a potem Wilka z Wall Street, więc wstałam trochę późno. Kawa, śniadanie, piękna pogoda, miałam wyjść z kijami, ale wszyscy mają wolne, córka w dom, postanowiliśmy najpierw obejrzeć Papuszę. Już od pierwszego kadru zostałam przyszpilona do ekranu. W ogóle nie mogłam oderwać oczu. To było jak czarno białe obrazy, dzieła sztuki. Przyroda, jej groza, piękno - tylko wirtuoz kamery mógł to tak wykorzystać. Byłam zachwycona każdą minutą.
Historia wzruszająca i tak celnie opisana - bez patosu, bez stawania po żadnej stronie, po prostu było jak było. Nie chodziło w tym wszystkim o to, żeby kogoś napiętnować, bo żył inaczej niż inni, bo kradł, bo według jakichś tam norm był może niefrasobliwy, aspołeczny i tak dalej. Nie była to też próba pokrycia spiżem Papuszy, chociaż jako poetka była ona i jest bardzo uznana.
Wszystko gra, tylko nie rozumiem jednego, dlaczego wszędzie, i w książce, i w filmie, omija się wątek miłości Papuszy do Ficowskiego. Bo, że ona była w nim zakochana to pewne, ja to wiem, niezależnie od tego, co mówią, czego nie mówią, co próbuje się przemilczeć, była i już. Czy on w niej, nie wiem, na pewno było tam jakieś porozumienie dusz, ale mężczyźni są inni. Natomiast po kobiecemu rozumiem jej duszę i wiem, na sto albo i dwieście procent, że miłość do Ficowskiego zaważyła na całym życiu Papuszy, może nie zmieniła życia w sensie dosłownym, ale zmieniła ją nieodwracalnie i jej w tym dotychczasowym życiu było już zupełnie inaczej. Nie insynuuję, że oni razem, że się tak wyrażę, to konsumowali, tego nie wiem i nawet nie będę dociekać, ale też i nie to chyba jest najważniejsze, bo dużo 'groźniejsze' dla kobiety jest wpuszczenie mężczyzny do serca i nie wyrzucenie go na czas. Niezależnie od tego, czy ona była mężatką, czy była wierna, czy chciała z Ficowskim być (na pewno nie chciała, nie było takiej możliwości i ona o tym doskonale wiedziała), to w ogóle nie w tym rzecz - o tę część serca na zawsze jemu oddaną chodzi. I o tę wrażliwość, która ją do piekła za życia zaprowadziła.
Spotkałam się gdzieś z opinią, że właśnie dobrze, że o miłosnym trójkącie Krauzowie nic nie wspomnieli, bo to by był obciach, a nie dobry film. Nie pamiętam kto, ale to musiał napisać facet. Doprawdy, nie da się faktora miłości z życia niczyjego wyrzucić, bo on jest motorem wielu zachowań, jeśli nie prawie wszystkich. Uczucie dobrze czy źle ulokowane może życie wzbogacić, zmienić diametralnie lub kompletnie zrujnować.
No, ale jest jak jest, film bardzo dobry, a Jowita Budnik po prostu zachwycającą aktorką jest. Bardzo mi żal, że jej częściej nie widzę w polskich filmach. Dla mnie to taka półka jak Agata Kulesza czy Anna Seniuk.
Na koniec powiem tylko, że Krzysztof Krauze w ogóle nie umarł. Wcale a wcale. Cieleśnie odszedł, ale pozostawiając takie filmy po sobie, będzie żył wiecznie. Bo to jego wrażliwość, oczywiście również jego żony, Pani Joanny, została zaklęta w te kadry. I to jest najpiękniejszy pomnik dla tego twórcy.



A tu prawdziwa Papusza w filmie dokumentalnym ( oba zaczerpnięte z You Tube)